przez Ryba » 11 stycznia 2013, o 18:12
Razem z Żoną jesteśmy małżeństwem od 4,5 roku (ja mam 34 lata, Żona 31). Od ponad 1,5 roku mamy córeczkę. NPR (konkretnie - metodę objawowo-termiczną) stosujemy od początku naszego małżeństwa. Dopóki nie mieliśmy dziecka, było w porządku. Dało się zidentyfikowac okres niepłodności przedowulacyjnej (który trwał zazwyczaj ok. 3-4 dni) i dzięki temu przerwy we współżyciu nie były dolegliwie długie (ok. 6 dni podczas miesiączki i później ok. 8 dni podczas okresu płodnego). Czas możliwego współżycia był zatem mniej więcej równy czasowi wstrzemięźliwości (ok. 3-4 dni podczas niepłodności przedowulacyjnej i ok. 10 dni w czasie niepłodności poowulacyjnej).
Niestety, wszystko zmieniło się po porodzie (a raczej po powrocie miesiączkowania u Żony - ok. 9 m-cy po porodzie). Po kilku pierwszych, dość nieregularnych cyklach poporodowych ustabilizował się nowy model cykliczności Żony, niestety bardzo dla nas niekorzystny. Miesiączki trwają dłużej niż dawniej (min. 7 dni), śluz płodny zaś pojawia się zaraz po zakończeniu miesiączki. Na współżycie pozostaje nam tylko faza poowulacyjna. Reasumując - w każdym cyklu mamy prawie 3 tygodnie abstynencji i zaledwie ok 1 tygodnia, kiedy możemy współżyć.
Dodam, że na razie odwlekamy w czasie poczęcie kolejnego dziecka, gdyż Żona miała bardzo ciężki poród, poza tym w mieście w którym mieszkamy, nie mamy nikogo do pomocy. Ja pracuję, a Żona opiekuje się córką. Zarówno rodzice jak i teściowie mieszkają kilkaset kilometrów od nas, więc dopóki córeczka wymaga całodobowej uwagi, nie ma mowy o kolejnym dziecku. Poza tym Żona ma taką traumę po porodzie (miała popękaną pochwę, szyjkę macicy, kilkadziesiąt szwów, poza tym pojawiły się jej żylaki na nogach), że nie wiadomo czy kiedykolwiek jeszcze zgodzi się na drugie dziecko.
Jesteśmy zatem skazani na długą abstynencję i bardzo krótkie okresy możliwego współżycia. Rodzi to między nami wiele napięć i oddala nas coraz bardziej od siebie. Ja, nie mogąc się już doczekać współżycia, daję Żonie odczuć, że oczekuję tego, iż gdy tylko zacznie się okres niepłodny, będziemy zaraz współżyć, żeby "nadrobić" zaległości. Jednak przeważnie różne okoliczności zewnętrzne utrudniają nam to - Żona jest zmęczona opieką nad dzieckiem, ja dość często pracuję po godzinach (mam odpowiedzialną pracę), czasem musimy gdzieś wyjechać, czasem ktoś przyjedzie do nas, czasem któreś z nas ma chwilowo jakąś niedyspozycję zdrowotną, czasem akurat wtedy córeczka budzi się krótko po zaśnięciu i ciężko jest ją z powrotem uśpić - słowem, nawet w okresie możliwego współżycia jest ono rzadkie (1, 2, sporadycznie 3 razy). Dla mnie jest to wysoce niewystarczające i frustrujące, z kolei Żonę frustruje poczucie presji z mojej strony, że jak przyjdą "te dni", to wtedy "koniecznie trzeba" współżyć.
Podsumowując, oboje mamy poczucie, że w naszym małżeństwie (przy określonym, niezbyt korzystnym przebiegu cyklów Żony) stosowanie metody objawowo - termicznej pozbawia nasze życie intymne spontaniczności oraz spokoju. Zazwyczaj bowiem wtedy, kiedy mielibyśmy ochotę na współżycie (i warunki zewnętrzne pozwalają na to), to jest akurat okres wstrzemięźliwości. Kiedy zaś jest okres niepłodny, mamy poczucie, że teraz "trzeba współżyć", a tymczasem różne czynniki nam to utrudniają. W efekcie, narasta między nami napięcie (Żona ma do mnie pretensje, że wywieram na nią presję, aby współżyć gdy tylko zacznie się okres niepłodny, a ja mam do Żony żal, że dość często mi odmawia, gdy ja się zdążę już bardzo nastawić na współżycie, bo akurat jest wtedy zmęczona albo są jakieś inne utrudnienia.
Po ostatniej sprzeczce na tym tle (gdy Żona chciała odwlec współżycie na kolejny dzień po raz drugi z rzędu, a ja oburzyłem się na to i zrobiłem jej serię wymówek, dając wyraz swojej irytacji i ogólnej niesatysfakcji z takiego układania się naszego życia intymnego), Żona powiedziała, że ma dość NPR-u i nie zamierza dłużej stosować tej metody. Czuje się bowiem przedmiotowo, gdy ma z mojej strony presję na stałą "dyspozycyjność" w okresie niepłodnym. Ja z kolei mam podobne odczucia - uważam, że ta metoda, zamiast zbliżać nas do siebie, de facto nas od siebie oddala. Narastają między nami żale i pretensje, rośnie dystans, ja mam w sobie coraz większe rozczarowanie, że tak rzadko mogę współżyć, a przecież z zamiarem znacznie częstszego współżycia wchodziłem w związek małżeński.
Zaczynamy zatem rozważać definitywne zerwanie z NPR-em i zwrócenie się ku antykoncepcji. Żona zastanawia się nad pigułkami, ale ja raczej odwodzę ją od tego ze względu na ujemne skutki zdrowotne (w końcu to chemia). Ja myślę raczej o prezerwatywach jako o uzupełnieniu NPR (tzn. w dni płodne - prezerwatywa, a w dni niepłodne - współżycie bez zabezpieczenia). Zdaję sobie sprawę z dylematu moralnego, jaki się wtedy pojawi w związku ze sprzecznością z nauką Kościoła. Wydaje mi się jednak, że łatwiej mi będzie przejść do porządku dziennego nad niemożnością korzystania z Sakramentów, niż kontynuować model obecny. Przynajmniej będziemy mogli spokojnie współżyć wtedy, gdy będziemy mieli ochotę i warunki do tego, zniknie presja i wzajemne pretensje, a przede wszystkim współżycie wreszcie będzie mogło być częstsze i bardziej regularne.
Liczę na to, że Kościół w końcu zmieni swój negatywny stosunek do antykoncepcji barierowej (prezerwatywy) i wtedy będziemy mogli wrócić do zycia sakramentalnego. Ja bowiem zastrzeżeń Kościoła w tej kwestii nie podzielam i nie rozumiem (pomimo, że zawsze byłem dość blisko Kościoła - kilkanaście lat bycia ministrantem, lektorem, ruch oazowy itp.). Z zastrzeżeniami do antykoncepcji hormonalnej zgadzam się (możliwość działania wczesnoporonnego), ale zastrzeżeń do prezerwatyw nie podzielam.
Zdaję sobie jednak sprawę, że w swoich odczuciach i opiniach mogę nie zawsze mieć rację, liczę więc na komentarze osób, które mogłyby mi jakoś pomóc i z góry za te komentarze serdecznie dziękuję.