Hm... tak mi się wydaje, że każda z nas (może trochę niezależnie od tego jak długo trwają starania) czuje podobnie... I ten temat jest po to aby się wspierać wzajemnie...
Ja właśnie rozpoczęłam kolejny cykl, a ponieważ poprzedni zakończył się nadzwyczaj długą fazą lutealną, pozwoliłam sobie obudzić nadzieję - oczywiście kosztowało mnie to kolejne rozczarowanie i atak płaczu, którego nie mogłam powstrzymać...
Czasem zastanawiam się, czy nie powinnam zwrócić się o pomoc do jakiegoś specjalisty typu psycholog... Może to objaw jakiejś depresji, ale od roku żyję jakby w ciągłym zawieszeniu, wyczekiwaniu. Tak jakby wszystko było podporządkowane, uzależnione od tego kiedy i czy będzie dziecko... Nic mi się nie chce, do niczego nie mam zapału - do pracy zawodowej (którą zawsze lubiłam) straciłam serce, nie mam siły ani ochoty podjąć dalszych etapów edukacji w moim zawodzie. Nie chce mi się spotykać ze znajomymi, nawet z wieloletnimi współlokatorkami (nazwijmy je nawet "przyjaciółkami"), które albo już mają dziecko, albo właśnie je oczekują... Mało rzeczy też mnie cieszy - budowa wymarzonego domu, wybieranie płytek, podłóg...
Często chce mi się wyć, staram się tego nie robić, żeby nie sprawić przykrości mężowi, tym bardziej teraz kiedy mamy diagnozę po jego stronie (teratozoospermia)...
Nie jest łatwo, powiedziałabym wręcz że jest cholernie ciężko... Staram się zaufać Bogu w Jego plany, ale nie wiem jak długo dam jeszcze radę...
Nie wiem jak pogodzić nadzieję z ciągłymi rozczarowaniami...