Witam serdecznie,
Słowem wstępu:
jestem obecnie na przełomie 6 i 7 m-ca ciąży. Poród planowany jest właściwie za równe 3 miesiące. Ciąża w tej chwili bezproblemowo, szyjka w porządku, cukrzycy też nie mam itp. Początkowo musiałam leżeć 2 m-ce bo w 10 tc. dostałam silne krwawienie.
Przechodząc do meritum:
Zastanawiam się, czy to co dzieje się ze mną w tym "stanie błogosławionym" to jest coś normalnego czy może powinnam zacząć się niepokoić... Chodzi o to, że ja w ogóle nie przeżywam mojego macierzyństwa z radością i oczekiwaniem na przyjście maleństwa na świat.
W ciążę zaszłam podczas miesiąca miodowego - niby "planowane", modliliśmy się o dziecko, współżyliśmy w dni płodne... a jednak dwie kreski na teście były dla mnie zaskoczeniem ("już nam się udało? ale tak od razu? myślałam, że to trochę potrwa..."). Od samego początku nie czułam się "inaczej", wręcz nie rozmawiałam o tym odmiennym stanie i o tym, że coś we mnie rośnie. Moje myślenie trochę się zmieniło kiedy wylądowałam w szpitalu z krwawieniem. Potem dwa miesiące leżenia plackiem w domu były katorgą...
Pierwsze ruchy dziecka były przyjemne, próbowałam nawet nawiązać z nim jakoś kontakt poprzez uciskanie brzucha w miejscu gdzie poczułam ruch.
Niestety moje myślenie skupia się bardziej na mnie, na moim ego, niż na dziecku (dobrze chociaż, że jestem tego świadoma). Tzn. z jednej strony racjonalnie przygotowuję się na jego pojawienie (książki. szkoła rodzenia, wyprawka), ale mentalnie nie czuję się do tego gotowa...
Pracować nie mogę, od samego początku jestem na zwolnieniu. Kiedyś wiedziałam, że jestem doceniana w sferze zawodowej i w domu. Teraz czuję się jak przysłowiowa "kura domowa" - jedyna sfera, w której mogę się czuć "doceniona". Nigdy nie sądziłam, że moją jedyną ambicją będzie pranie, sprzątanie i gotowanie... I próbuję zmienić to myślenie, modlę się, czytam "Poemat o dzielnej niewieście" z Ks. Przysłów, ale jak na razie nic się nie zmienia.
Mąż cały czas mi powtarza, że dla niego jestem piękna i cudowna, i że docenia moją pracę. Ale co z tego jak ja sama tego nie umiem docenić. Nie czuję się piękna - czuję się gruba i brzydka i nie trafia do mnie stwierdzenie, że noszę pod sercem Mały Cud. Ten "Mały Cud" jest dla mnie jak na razie tylko przyczyną bólu i wstętu do samej siebie.
Dla mnie ciąża kojarzy się tylko z tym co mnei czeka już niedługo - bolesny poród i jeszcze trudniejszy czas połogu. Wszyscy dookoła się cieszą, ale to JA muszę przez to przejść. Oni tylko przyjdą na gotowe i będą gratulować. Nie pomaga nawet rozmowa o stanie "macierzyństwa", książki z miłymi słowami, które dostaję od męża - NIC. Nie potrafię spojrzeć na to wszystko jako na Dar Boży, czas "BŁOGOSŁAWIONY"...
Owszem, są chwile kiedy razem patrzymy na brzuch jak się porusza i oglądamy nagranie usg gdzie widać nasze Maleństwo, modlimy się za nie... ale to wszystko nie zmienia mojego nastawienia... Ja naprawdę zastanawiam się czy ze mną jest wszystko w porządku... Czy to minie jak zobaczę już nasze dziecko?
Pewnie wiele kobiet przeżywa ciążę podobnie. Może napiszecie jak u Was to wyglądało?
Pozdrawiam,
Kaja