Szarlotka, napiszę, to co wydaje mi się najważniejsze i choć napiszę trochę od siebie, to wybacz, ale nie napiszę wszystkiego, bo akurat dla mnie to jest bardzo osobiste pytanie, dlaczego mój Mąż jest moim Mężem
.
Poznawanie mojego Męża miało miejsce w dość trudnych okolicznościach. Jakieś pół roku wcześniej zakończyłam wreszcie jeden związek, który był tak naprawdę moim pierwszym "poważnym" i który bardzo mnie zmienił, co uważam za wielką łaskę. Niestety, to rozleciało się dość szybko, po około roku czasu i niestety, choć wina była po obu stronach, to jednak miałam wrażenie, że po mojej stronie była ta większa część... Moją winą była w dużej mierze niedojrzałość, ktorej wtedy nie dostrzegałam, a przede wszystkim niepoukładanie w hierarchii wartości, co przekładało się na mój sposób myślenia i postrzegania miłości, czym bardzo zraniłam tamtego chłopaka, niestety, bardzo. Po tamtej stronie też była wina, ale innego rodzaju. Tutaj jeszcze miały miejsce czynniki zewnętrzne, o ktorych nie będę pisać, ale też były istotne. Po rozstaniu długo czułam pustkę i ból, choć to ja zerwałam związek. Długo myślałam, dlaczego tak się stało, ten ból, choć dojmujący, pozwolił mi zobaczyć, że muszę wiele w sobie zmienić, że z taką postawą, takimi wartościami nie potrafię tak naprawdę i szczerze nikogo kochać bezwarunkowo, że moja postawa jest jednak bardzo "roszczeniowa"... i wiecej w niej egoizmu, pomimo dobrych chęci...
Nie chciałam za szybko wchodzić w nowy związek, bo nie chciałam na siłę "zapełnić pustki". Dlatego też z dystanesm podchodziłam do tych spraw, gdy poznałam mojego Męża. Ale wtedy bardzo dużo się modliłam o to, aby Pan Bóg pomógł mi zmienić się tak, abym była gotowa na prawdziwą miłość, która doprowadzi do małżeństwa... I bardzo dużo modliłam się za mojego przyszłego Męża, o którego "pertratkowałam" z Panem Bogiem.
Kiedy w końcu okazało się, że chcemy być razem, tez miałam wątpliwości, "czy może nie spotkam kiedyś kogoś lepszego i nie będę żałować"... I wtedy pewien kapłan uświadomił mi, że w obliczu tego, że wszystkie racjonalne warunki (o które trzeba sobie zawsze zadać pytanie), które mają chronić miłość, są spełnione, że takie pytanie ... zawiera w sobie pewien akcent "wyrachowania", że takie wątpliwości są - dystansowaniem się do własnych uczuć na rzecz myslenia "czy ta relacja mi się opłaca"... To jest bardzo subtelna pokusa myslenia o miłości jako o czymś, co ma być dla mnie, podczas, gdy mamy się uczyć bardziej być drugiego... Tym trudniejsza, że przecież mamy prawo zadać pytanie czy pewne fundamentalne sprawy są spełnione, bo one mają służyć, chronić miłość małżeńską ... Czasem w ferworze emocji trudno jest uchwycić, gdzie jest ta granica, granica rozsądku, który ma prawo głosu, ktory tez chroni człowieka przed cięzarami nie od udźwignięcia, a zwykłym egoizmem, "czy mi się to opłaca"...
I że zamiast pytać Pana Boga, "czy to ten", powinnam dziekować Mu za podarowanie mi tej ludzkiej miłości, bo
każda ludzka miłość jest DAREM od Boga. W tym sensie to pytanie jest zawsze otwarte w sposób pozytywny i Pan Bóg nie udzieli na nie jasnej odpowiedzi, bo ona ostatecznie należy do mnie... a to pytanie "czy to ten", w subtelnie przewrotny sposób... podważa moje prawo wyboru, jak gdyby bylibyśmy marionetką w Jego rękach... A przecież tak nie jest... Dlatego stwarza nam dobre "okazje" do budowania miłości... i daje uczucia i rozum i serce, żeby budować i ... decydować.
I dlatego, powtórzę, zamiast pytać , "czy to ten", lepiej pytać o to, jak tę ludzką miłość rozwijać głębiej, mądrzej i prosić dla siebie o łaskę szczerości, cierpliwości, aż ta ludzka miłość będzie na tyle dojrzała, że Pan Bóg ją "namaści" w sakramencie małżeństwa...
Pamiętam, że wiele działo się podczas tych czterech lat przed naszym ślubem. Oboje przeszliśmy swoisty "krzyżowy ogień" trudnych doświadczeń, bo wiele osób, w tym rodziców, było przeciwko nam. Ale dużo modliliśmy się razem, mieliśmy taką ułozoną modlitwę wspólnie, którą odmawialiśmy codzinnie przed snem, ja u siebie, mój Mąż u siebie... Był też taki moment, że musiałam sobie zadać pytanie, czy naprawdę chcę iść z tym człowiekiem w nawet najtrudniejsze życie, bez wsparcia ze strony rodziców w sensie materialnym (a było gotowe mieszkanie dla mnie), a także w sensie emocjonalnym. Dobrze poznałam znaczenie słów "opuścić ojca i matkę". Ogromnym wsparciem była tu modlitwa, naprawdę, w niej otrzymywałam dużo światła i pokoju wewnętrznego, że droga szczerej i prawdziwej i uczciwej do końca miłości, nawet tej, która idzie w najtrudniejsze życie, jest tą dobrą drogą i że idąc nią doświadcza się naprwdę pełni szczęścia i człowieczeństwa....
I że nawet w tym najtrudniejszym życiu można być bardzo szczęśliwym, a Pan Bóg zatroszczy się o nas, także w sensie materialnym... I napiszę jeszcze tak świątecznie, ale wtedy te słowa były mi ogromną pociechą, że przecież Św. Józef bogaty nie był, ale to w jego rodzinie zechciał przyjść na świat Jezus...
"Troszczcie się o sprawy Boże, a wszystko inne będzie Wam dodane" - to się w pełni sprawdziło, choć przyszło nam czekać prawie cztery długie lata... Które były nam bardzo potrzebne, a mnie w szczególności, żeby się "oczyścić" z wielu naleciałości w myśleniu... Znamienne było to, że kiedy wreszczie zostawiłam wszystko, czego się tak kurczowo trzymałam, kiedy to w końcu wypuściałam, to ... Pan Bóg dał mi to z powrotem
, ale przemienione... i moi Rodzice stali się najszczęśliwszymi Rodzicami pod słońcem, a mój Tato jeszcze zdążył się nacieszyć swoim pierwszym zięciem (i zarazem pierwszym synem!) w rodzinie...
Jeśli chodzi o sam moment decyzji... to gdzieś tak po dwóch latach zaczęliśmy rozmawiać na tematy, które już zmierzały ku małżeństwu, o dzieciach, o wspólnych planach materialnych (zamierzaliśmy samodzielnie kupić mieszkanie)... w pewnym momencie oboje się zorientowaliśmy, że takie rozmowy powinno się prowadzić dopiero .... w narzeczeństwie, bo po co rozwijać plany, które nie mają "podstawy" w postaci decyzji o ślubie... I przyszedł taki moment, że uświadomiłam sobie, że musze się określić... nie rozmawialiśmy o dezycji razem, nie wiedziałam, jaką decyzję podejmie mój - wtedy jeszcze - mężczyzna... To był czas wakacji, wybraliśmy się na pielgrzymkę, po cichu, jak się potem okazało, chcialiśmy oboje przemodlić tę sprawę, prosić o światło i siłę do podjęcia decyzji... I - paradoksalnie - w dzień poprzedzający zaręczyny (choć wtedy jeszcze oboje nie wiedzieliśmy, że to będzie jutro), był taki moment "przesytu", że nie mogliśmy się znieść, postanowiliśmy, że ten dzień idziemy całkowicie osobno, żadnych rozmów, żadnych wspólnych posiłków i że zobaczymy się dopiero wieczorem... A wieczorem przyszła taka myśl, że cokolwiek się wydarzy, teraz, w przyszłości, ja chcę Go kochać całą sobą i będę Go kochać nawet, jesli odkryję w nim jakieś uciążliwe wady, chcę Go kochać i uczyć się zaradzić tym wszystkim problemom pomimo wszystko... I razem z tą myślą przyszedł ogromny pokój i pewność, że to jest dobre, że to jest bardzo dobre...
A na drugi dzień był 6 sierpnia i święto Przemienienia Pańskiego i mój Mąż poprosił mnie taką spoconą i zakurzoną i zmęczoną, żebym została Jego żoną. Dla mnie to była łaska, tego własnie święta, które jakoś też jest przecież świętem światła... A potem były jeszcze dwa lata narzeczeństwa, a potem był ślub i ... żyjemy sobie już ponad rok razem i powiem, ze małżeństwo z moim Mężem, to najwspanialsza, najcudowniesza rzecz, jaka mogła mnie w życiu spotkać i z każdym dniem odkrywam, że mój Mąż jest dokładnie taki, jakiego sobie wymarzyłam.