Teraz jest 27 kwietnia 2024, o 20:50 Wyszukiwanie zaawansowane

Uprzejmie informujemy,
że decyzją Zarządu Stowarzyszenia Liga Małżeństwo Małżeństwu
z dniem 1 grudnia 2016 forum pomoc.npr.pl zostaje
Z A M K N I Ę T E
Wszystkie osoby potrzebujące pomocy
zapraszamy na FaceBook'a lub do kontaktu z nami poprzez skrzynkę Porady

rozterki

Tu można porozmawiać o trudnych doświadczeniach, które dotykają rodzinę (forum pomocy)

Moderatorzy: admin, NB

rozterki

Postprzez forget-me-not » 10 grudnia 2007, o 16:36

Witajcie!
Jestem z chłopakiem od 3 lat i nie mogę sie zdecydować..albo tak bardzo boję się rozstania,że ciągle tkwię w tym związku,który nie daje mi satysfakcji. Piszę tutaj, bo wiem,że ludzie z doświadczeniem małżeńskim inaczej patrzą na te sprawy. Mój chłopak jest bardzo dobry, pracowity, opiekuńczy i czuły. Jego miłość do mnie jest cierpliwa..wytrwała..łagodna...mam w sercu tą pewność,że taki człowiek nigdy nie opuści swojej żony,nie zdradzi,będzie wierny. Problem polega na tym,że obok tych wspaniałych, ważnych cech jest osobą bardzo nieśmiałą. Jest domatorem, lubi spokój, chyba do jego szczęścia wystarczy mu tylko moja osoba. Nie lubi wychodzić do kina, do pubu, restauracji. Czuje się tam źle. Natomiast często chodzi do kościola,dużo się modli, co bardzo w nim podziwiam. Ja pomimo,że również jestem trochę nieśmiała to chciałabym w zyciu dużo przeżyć! Zawsze pragnęłam mieć chłopaka, który by mi pokazał uroki życia...ale jest zupełnie inaczej. Mój chłopak nie wychodzi z inicjatywą, najbardziej mu odpowiada spedzanie czasu u mnie w domu, dosłownie siedząc i rozmawiając. Ja jestem już tym zmęczona. I boję się że całe moje życie moze tak wyglądać. On nie ma żadnych znajomych, nie mamy wspólnych znajomych...wszystko jest takie szare.
Próbowałam nieraz od niego odejść...ale nie potrafię bo jest tak dobry...pomaga mi bardzo, czuję się kochana. Nie umiem dobrowolnie z tego zrezygnować.:( Rozstania z nim są dla mnie ogromnym bólem...i zawsze kończą się powrotami, przy czym nic się nie zmienia:( Wolałabym,żeby był zły, zeby miał konkretne wady...a tu takie coś w porównaniu z naprawde waznymi zaletami...Wszyscy mówią,że dobry chłopak...że będzie mnie szanował....Ale czy to wystarczy? Moja bratowa która teraz się rozwodzi mówi mi,że teraz zupełnie w innych kategoriach patrzy na mężczyzn...liczą się właśnie te ważne cechy....
Nie wiem co robić. Bardzo się męczę, bo trwa to wszystko już tak długo.
Modlę się i mój chłopak też.ale decyzję muszę podjąć ja...bo on chce ze mną być...
Będę wdzięczna za jakąkolwiek odpowiedź.
forget-me-not
Przygodny gość
 
Posty: 47
Dołączył(a): 10 grudnia 2007, o 16:16

Postprzez Kręciołek » 10 grudnia 2007, o 16:40

A moze by pomogły "Wieczory dla zakochanych"? Blizsze informacje znajdziesz na stronach: http://www.malzenstwo.pl i http://www.spotkaniamalzenskie.pl
Kręciołek
Domownik
 
Posty: 1076
Dołączył(a): 3 sierpnia 2004, o 10:56
Lokalizacja: Warszawa

Postprzez NB » 10 grudnia 2007, o 16:43

Witaj,
zadaj sobie przede wszystkim pytanie: czy chcesz aby ten człowiek był ojcem Twoich dzieci? Czy pociąga Cię jako mężczyzna? Warto skorzystać ze spotkań dla narzeczonych. Skąd jesteście?
NB
Administrator forum
 
Posty: 2064
Dołączył(a): 18 września 2003, o 09:52
Lokalizacja: Warszawa

Postprzez strzyga » 10 grudnia 2007, o 20:50

Ja 'zamieniłam' dokładnie takiego chłopaka o jakim piszesz na trochę mniej pobożnego i bardziej 'życiowego' jak to nazywam i jestem teraz baaaardzo szczęśliwa :D ślub będzie tak szybko jak się da :lol:
strzyga
Domownik
 
Posty: 635
Dołączył(a): 28 grudnia 2004, o 20:02
Lokalizacja: Warszawa

Postprzez klara bemol » 10 grudnia 2007, o 20:57

Jeśli jest Ci z nim źle, nudzisz sie w jego towarzystwie, a jesteście razem tylko 3 lata, to co będzie po 10, 20, 30 latach?
Rozstania bolą, ale chyba lepiej zakończyć to teraz, niż zmarnować życie sobie, jemu albo jeszcze innym... chyba że Ty jestes w stanie to zaakceptować, zmienić się, trochę zmienić jego, ale to wymaga wielu miesięcy ciężkiej pracy i licznych kompromisów.

To, że jest Ci z nim dobrze, bo on sie troszczy.., to za mało, aby być z kimś całe życie. Potrzebna jest miłość. Masz rację, tylko Ty możesz podjąć decyzję. Życzę, żeby była bardzo przemyślana i dokonana w prawdzie i miłości.
klara bemol
Domownik
 
Posty: 558
Dołączył(a): 15 stycznia 2006, o 22:26
Lokalizacja: Jelenia Góra

Postprzez mmadzik » 10 grudnia 2007, o 21:55

Myślę, że nie warto poświęcać zbyt dużo energii na zmienianie swojego chłopaka na takiego, jakim chciałabyś akurat go widzieć. On jest po prostu taki jaki jest i taki jest na pewno wspaniały. Można za to spróbować zmienić troszkę w Waszym życiu - zacznij może od szczerej, ale spokojnej (bez żali i pretensji) rozmowy na ten temat, na temat Waszych oczekiwań, może uda się dojść do porozumienia. Może urozmaićcie Wasze spotkania w jakiś sposób? Może zróbcie coś razem, pójdźcie gdzieś, obejrzyjcie jakiś film na DVD, poczytajcie książkę? Może poznasz go ze swoimi znajomymi i może uda się zorganizować jakieś wyjście, imprezę razem? Mój narzeczony też jest odrobinkę typem domatora, ale mimo wszystko dogadujemy się bardzo dobrze - raz ja rezygnuję z pójścia gdzieś, żeby spędzić z nim czas na spokojnej rozmowie czy np. obejrzeniu w domu jakiegoś filmu, raz on idzie ze mną na imprezę. I żebym była dobrze zrozumiana - to nie jest jakieś poświęcenie się z którejś strony - najczęściej jest tak, że a to mi się nie chce nigdzie wychodzić, a to mojego narzeczonego najdzie ochota, żeby gdzieś pójść.

Życzę mądrego rozeznawania :D
mmadzik
Domownik
 
Posty: 445
Dołączył(a): 13 września 2007, o 11:57

Postprzez Kręciołek » 11 grudnia 2007, o 09:59

Mmadzik dobrze mówi :)
Kręciołek
Domownik
 
Posty: 1076
Dołączył(a): 3 sierpnia 2004, o 10:56
Lokalizacja: Warszawa

Postprzez forget-me-not » 11 grudnia 2007, o 11:35

Bardzo Wam dziękuję za wszystkie odpowiedzi. Jak widać są one róźne, bo różni są ludzie. Niektórzy są w stanie wybrać i dokonać decyzji...a ja ciągle zastanawiam się dlaczego miałabym zostawić chłopaka? bo jest nieśmiały? Przecież najważniejsze jest to co jest w środku, w sercu. On umie kochać i kocha, w żadnym wypadku nie jest egoistą...potrafi się poświęcać. To są ważne dla mnie cechy,bo widzę ile małżeństw się rozpada, ile jest zdrad...patrzę bardzo realistycznie na życie i myślę sobie,że jakieś tam przyjemności typu wakacjie,wyjazd w góry, imprezy przyjdą...jakoś znajdą się znajomi. Zresztą co mi po przyjemnościach, jeśli facet będzie mnie krzywdził?zostawi?
Strasznie się gubię. Sama wychowałam się w domu z problemem alkoholowym, pragnę szczęśliwej rodziny. Z drugiej strony popełniłam w życiu wiele złych rzeczy,co niestety nawet przez ludzi niewierzących jest oceniane jako bardzo niemoralne:( i boję się,że nie znajdę takiej akceptacji jak u mojego chłopaka teraz. Bardzo bym chciała dobrze wybrać, modlę się o Światło Ducha Św. ale nie potrafię odczytywać znaków:( nie wiem w jaki sposób Pan Bóg mi pomaga, choć wiem,że nie zostaję z tym sama. Decyzja jest bardzo trudna. Rozstanie to dla mnie nieustanny płacz, brak nadziei, jakaś depresja. U mojego chłopaka chyba jeszcze gorzej, bo nie ma przyjaciół, znajomych. Dodać do tego obowiązek pisania pracy magisterskiej.....jak dla mnie dramat:(
Proszę o modlitwę. Zawsze myślałam,że zjawi się w moim życiu chłopak, zakocham się i będę chciała zostać jego żoną...a rzeczywistość jest taka inna:(
Pozdrawiam z modlitwą!
forget-me-not
Przygodny gość
 
Posty: 47
Dołączył(a): 10 grudnia 2007, o 16:16

Postprzez Fruzia » 11 grudnia 2007, o 12:06

Pierwsze pytanie, jakie powinnaś sobie zadać, to czy go kochasz. Piszesz tylko, że czujesz sie przez niego kochana.
Chyba mam trochę podobnie. Sama jestem niezbyt do ludzi umiejąca iść, nigdy imprezowa nie była ani po kinach nie chodziłam za wiele, a marzył mi się kiedyś mężczyzna, który by mnie wyprowadził na świat. Moze dlatego, że przez moment się z kimś takim spotykałam, jeździliśmy w rożne fajne miejsca. A mój mąż to kompletny domator. Nie ma jakichś znajomych, których by odwiedzał. Inicjatywa wyjścia gdzieś, np. na spacer, przeważnie jest moja. Ale powiem Ci, że ja sama stałam się większą domatorką. A znajomych mamy teraz moich, są oni naszymi wspólnymi już teraz, nie jesteśmy odludkami. Wiem, że mogłabym trafić przecież na jakiegoś obieżyświata, przy którym przeżywałabym wiele przygód. Tyle że nie da sie spełnić wszystkich swoich pragnień, choćby dlatego, że sa one sprzeczne. Skoro sama jesteś nieśmiała, myślisz, że będziesz zadowolona z tego, że dużo w życiu przeżyjesz?
Z drugiej strony, jeśli powodem bycia razem jest tylko chęć założenia lepszej rodziny niż ta, z której pochodzisz, jeśli jesteś z nim, bo on nie ma znajomych, to trzeba się poważnie zastanowić, bo to może nie mieć przyszłości.
powodzenia!
Fruzia
Domownik
 
Posty: 411
Dołączył(a): 10 czerwca 2006, o 13:30

Postprzez kamienna » 11 grudnia 2007, o 14:15

Zgadazm się z Fruzią.

Musisz sobie odpowiedzieć na pytanie, czy go kochasz. A kochac to znaczy przyjąc kogoś takim jaki jest i dać siebie, niczego nie oczekując.

Ja bym przestała w końcu tego chłopaka idealizować. Każdy ma swoje za plecami i dam głowę, że on też. W niczym lepsza czy gorsza od niego nie jesteś. Wydaje mi się, że musisz to zobaczyć.
W ogóle mam wrażenie, że oboje tkwicie w jakimś od siebie uzależnieniu... popatrz piszesz: "U mojego chłopaka chyba jeszcze gorzej, bo nie ma przyjaciół, znajomych" - to znaczy, że on z Tobą też jest nie dla Ciebie jako takiej, ale dlatego, że bez Ciebie jest mu gorzej???...

Ja myslę, że nie tylko TY , ale i on, musicie stanąc w prawdzie o sobie i swojej relacji.

My z mężem też nie wchodziliśmy z małżeństwo łatwo. Mieliśmy mnóstwo rozterek (najwięcej mój mąz, który się gubił w powołaniu). Oboje nie rozumieliśmy dlaczego ze soba jesteśmy, czy z uzależnienia,
czy z przywiązania, czy ze strachu przed samotności, czy z ucieczki przed życiem, czy z miłości.
Też się rozstaliśmy. Raz tak niby-definitywnie. Mąż był wtedy w strasznym stanie. Mówimy teraz, że był chory. Bo mentalnie naprawdę był chory. ja miałam mnóstwo urazów do niego i do mężczyzn, bo finał związku był okropny, czułam się jak szmata... W każdym razie każdy z nas się układał życiowo - ja pojechałam na fundamtne rekolekcji ignacjańskich. Nie kontaktowaliśmy się, bo to był koniec. On sie układał sam ze sobą i swoim powołaniem. Potem przyszedł i mnie przeprosił. Potem spotykaliśmy się raz w misiącu. Potem raz w tygodniu - publicznie, nikt nie wiedział. Potem on pojechałna ignacjańskie. I dopiero po jakimś czasie wróciliśmy do siebie oficjalnie.
Teraz jestemy dość zgodnym małzeństwem, ale bez tego czasu suszy, teraz bylibysmy pewnie w rozsypce. Ten czas pomógł nam zrozumieć, kim jestem ja sam dla siebie, czego chce w życiu, kim jest ten drugi człowiek, no i wkońcu czego chce od nas Bóg. Można powiedzieć, że po tym czasie znaliśmy się jak łyse konie i mówie tu o znajmości duchowej, egzystencjalnej.

no powodzenia.
kamienna
Domownik
 
Posty: 951
Dołączył(a): 26 czerwca 2006, o 18:14

Postprzez Paulinka » 11 grudnia 2007, o 17:06

b fajne kamienna to co napisalas
pobrac sie w wolnosci...
a forget me not- pisalas cos o strachu ze ktos inny Cie nie zaakceptuje, dla mnie to znak przeciwny temu zwiazkowi albo odkladajacy go az sobie poukladasz wlasne sprawy, obawy.
pozdrawiam pomodle sie
Paulinka
Przygodny gość
 
Posty: 55
Dołączył(a): 11 maja 2006, o 13:35

Postprzez forget-me-not » 11 grudnia 2007, o 22:47

Paulinko....na pewno masz rację, ja jestem bardzo niepoukładana wewnętrznie...narobiłam głupot...teraz to wszystko dźwigam na plecach..wiem,że powinnam to wszystko uporządkować przed jakimkolwiek związkiem. Ale stało się inaczej. Teraz mam nadzieję,że starczy mi odwagi na terapię DDA. Jeśli ktoś coś podobnego przechodził, to na pewno wie jakie to ciężkie. I jakie jest życie trudne dla DDA. Ja mam jeszcze ten problem,że nie umiem mówić nie. Po prostu nie umiem odmawiać. Odmawiam praktycznie tylko wtedy gdy fizycznie nie mogę czegoś zrobić. Po prostu nie jestem dojrzała:( a droga dłuuga jest.
Wszystkim z serca dziekuję za modlitwę i rady.
Jeśli chodzi o miłość....to kwestia trudna...po chrześcijańsku to pragnienie dobra dla drugiej osoby.. oczywiście że pragnę dobra dla mojego chłopaka. pragnę zeby był szczęśliwy, chciałabym mu w tym pomagać..chciałabym,żeby się rozwijał, kształcił itd...Na pewno nie zakochałam się w nim, on we mnie tak...wiem,ze ważna jest też fascynacja...tego też za wiele nie ma:(
Ktoś zadał pytanie czy pociąga mnie jako mężczyzna. Jest bardzo delikatny i czuły, rozbudził ten pociąg we mnie. Ale nie mogę powiedzieć,żeby mi się bardzo podobał...choć czasami tak. Pełna sprzeczności jestem.
Może zadam bardziej konkretne pytanie.Co poza modlitwą mogę jeszcze robić,żeby właściwie rozeznać?
forget-me-not
Przygodny gość
 
Posty: 47
Dołączył(a): 10 grudnia 2007, o 16:16

Postprzez milgosia » 11 grudnia 2007, o 23:34

Forget, idź na tę terapię dla DDA. To najlepsze i najbardziej dojrzałe zachowanie i ... także praca nad Twoją postawą wobec chłopaka.

Bo bycie DDA to jest coś całościowego, pewnien zespół problemów, zachowań, który całościowo ma wpływ na życie. I dojrzewanie wewnętrzne polega m.in. na tym, aby nauczyć się takich zachowań, aby radzić sobie z tymi problemami, a nie im się poddawać. A jest ich wiele i często osoby będące DDA nie do końca sobie z nich zdają sprawy, a także z tego, jak wielki wpływ może to mieć na ich decyzje, z pozoru w ogóle nie związane z problemem alkoholowym, np. dotyczące sposobu postrzegania drugiej osoby, asertywności, różnych lęków itd... I po to jest terapia, aby nauczyć się nad tym dojrzele panować, a w konsekwencji - stawać się dojrzałym człowiekiem i móc podejmować dojrzałe decyzje. I to jest najlepsza inwestycja w przyszłość, w dojrzałe życie, dla kogoś z DDA!

Mam wrażenie, że Twoje lęki o chłopaka, nieumiejętność określenia się, nieumiejętność odmawiania itd. może mieć związek z tym, że jesteś DDA. A w miarę terapii na pewno będzie się zmieniać Twoje spojrzenie na świat, może odkryjesz pewne cech, w twoim chłopaku, które Cię zachwycą, które będziesz potrafiła docenić, a teraz jeszcze tego nie potrafisz?

Zachęcam Cię, bo choć całe życie dojrzewamy, to jednak wejście w tak poważny związek jak małżeństwo, wymaga już pewnego stopnia dojrzałości, umiejętności dookreślenia pewnych spraw (np. hierarchii wartości), a terapia na pewno Ci w tym dojrzewaniu pomoże!
milgosia
Moderator forum
 
Posty: 742
Dołączył(a): 18 sierpnia 2006, o 13:41
Lokalizacja: Kraków

Postprzez forget-me-not » 17 grudnia 2007, o 00:15

Witajcie!
Mam jeszcze takie pytanie. Czy uważacie, że dobrze jest rozstać się na jakiś czas, żeby przemyśleć, to czego się chce..? nabrać tego dystansu, odsunąć na bok emocje..? Nie mam pojęcia, jaki powinien być ten czas...
forget-me-not
Przygodny gość
 
Posty: 47
Dołączył(a): 10 grudnia 2007, o 16:16

Postprzez strzyga » 17 grudnia 2007, o 01:15

Ja myślę, że czasem, w niektórych przypadkach jest to potrzebne. Przez różne rozstania dużo zyskałam, bo na początku nie doceniałam swojego M. a już na pewno nie byłam pewna, że to z nim chce być. Dopiero po paru rozstaniach zrozumiałam jak jest dla mnie ważny. :wink:
strzyga
Domownik
 
Posty: 635
Dołączył(a): 28 grudnia 2004, o 20:02
Lokalizacja: Warszawa

Postprzez AniaM » 17 grudnia 2007, o 07:36

my za radą paru mądrych osób rozstaliśmy się na miesiąc - i taki czas to podobno z punktu widzenia spsychologii konieczne minimum.

w tym czasie zero kontaktu.
przeżywaliśmy ten czas każdy na swój sposób, lekko nie było ale to było baardzo potrzebne.
nie łudź się jednak, że po takim czasie będziesz miała pewność, tego nie ma chyba nigdy, trzeba trochę zaufać Bogu, moim zdaniem, poradzić się mądrych ludzi i kochać tego drugiego człowieka.

Teraz właśnie stuknęło nam pół roku po ślubie.
Powodzenia!
AniaM
Przygodny gość
 
Posty: 86
Dołączył(a): 1 grudnia 2006, o 23:24

Postprzez mmadzik » 17 grudnia 2007, o 12:32

Ja z moim narzeczonym (jeszcze przed narzeczeństwem) rozstaliśmy się na tydzień i to z perspektywy czasu było bardzo dobrym posunięciem. Mieliśmy wtedy naprawdę bardzo trudny czas, wiele problemów, niepewności, dziwnych konfliktów, itd. Postanowiliśmy, że przez ten okres zero jakiegokolwiek kontaktu, za to na maxa modlitwa. I tak było - codziennie liturgia godzin, msza święta, różaniec, koronka, skrutacja Pisma Świętego. Ale mimo tego wszystkiego to był to jednak czas straszliwej niepewności i lęku... Kiedy się spotkaliśmy znowu, wszystko już było inaczej, jakbyśmy wszystko zaczynali od nowa. I oboje jakoś bardzo świadomie wiedzieliśmy, że "to jest ten/ta".
mmadzik
Domownik
 
Posty: 445
Dołączył(a): 13 września 2007, o 11:57

Postprzez Dysia » 17 grudnia 2007, o 23:21

Kręciołek napisał(a):A moze by pomogły "Wieczory dla zakochanych"? Blizsze informacje znajdziesz na stronach: http://www.malzenstwo.pl i http://www.spotkaniamalzenskie.pl


ja nie miałam takich wątpliwości, więc trudno mi cos doradzić. Zgadzam się z Kręciołkiem, co do wieczorów dla zakochanych. No i modlitwa, szczególnie do św. Józefa.

powodzenia!
Dysia
Przygodny gość
 
Posty: 7
Dołączył(a): 17 czerwca 2005, o 12:48

Postprzez Anusia21 » 18 grudnia 2007, o 00:35

forget-me-not - powiem Ci jedno - zawsze się znajdą jakieś wątpliwości. Wynika to z tego, że nie ma ideałów. Ja też jestem (byłam?) w podobnej sytuacji jak Ty - zawsze marzyłam, by być z kimś, kogo wiara będzie jak skała i kto mnie do Boga pociągnie z całą mocą. Stało się inaczej - to ja muszę być oparciem i wskazywać drogę ukochanemu... Przez długi, długi czas mnie to bolało, było wiele rozmów, czasem przykrych, gdy wychodziło na jaw, jak wiele nas różni. Ale każde z nas troszkę zeszło z tonu, staliśmy się dla siebie bardziej otwarci, i choć różnica dalej istnieje, to jednak jest mi łatwiej się z tym pogodzić, szczególnie, jeśli nastawię się, że taka była Boża wola i może tak jest lepiej. Tym bardziej, że w moim narzeczonym jest tyle innych rzeczy, które w nim bardzo cenię.
Musisz sama sobie odpowiedzieć na pytanie, czy to Ci AŻ TAK przeszkadza, że nie jesteś w stanie z tym żyć. Jednak pamiętaj - nawet jeśli spotkasz kogoś, kto spełni Twoje marzenia o aktywnym i pełnym niespodzianek życiu, może się okazać "beznadziejny" w innej, może ważniejszej sferze.
Jeśli jednak problem leży głębiej i faktycznie to co Ciebie z nim łączy to niekoniecznie miłość, a inne, mniej głębokie pobudki, to trzeba by zastanowić się jak najszybciej nad sensem trwania w tym związku. Może takie rozstanie na jakiś czas pomogłoby rozeznać, co się tak naprawdę dzieje w Twoim sercu.
Trzymaj się ciepło
Anusia21
Bywalec
 
Posty: 168
Dołączył(a): 2 stycznia 2007, o 14:02
Lokalizacja: okolice Gdańska

Postprzez Gracja » 19 grudnia 2007, o 13:42

forget-me-not trudna to jest sytuacja.
Ja podziele sie tylko swoim doswiadczeniem.
Tez bylam w zwiazku, w ktorym on sie we mnei zakochal, a ja w nim nie. Docenialam jego zalety, byl bardzo dobrym czlowiekiem. Ale nie fascynowal mnie, nie bylam zakochana, choc bardzo chcialam byc. I nie wiedzialam, czy zadowolic sie ty co mam, czy szukac czegos wiecej. Rozmawialam z roznymi osobami, to byl moj pierwszy chlopak, wiec nie mialam zadnego poroiwnania, obawialam sie, ze szukam dziury w calym, ze to nei fascynacja, czy zakochanie jest najwazniejsze...
Zdecydowalam sie powiedziec mu prawde, ze go nie kocham, nawet nie jestem zakochana... i ze w zwiazku z tym nie moge z nim byc:((( To byla jedna z najtrudniejszych rozmow w moim zyciu. On, taki zakochany we mnie, tak bardzo mnie potrzebowal, a ja mu mowie ze go nei kocham i w ogole... Strasznie to bylo trudne.
Ale potem czulam,ze z serca spadl mi ogromny kamien, o ktorym wczesniej nie mialam pojecia. Zrozumialam pozniej, ze nie bylam z nim, dlatego, ze chcialam, ale dlatego, ze on mnie bardzo potrzebowal, byl bardzo poraniona osoba, a ja mu bardzo wspolczulam... W trakcie trwania zwiazku sobie tego nei uswiadamialam.
Konczac ten zwiazek nastawialam sie na kolejny dlugi czas w samotnosci.
A stalo sie tak, ze niecale dwa tygodnie pozniej stal sie cud, zakochalam sie z wzajemnoscia. I wiedzialam na pewno, ze jestem zakochana;) To zakochanie w nas obojgu stopniowo przeradzalo sie w Milosc.
Teraz jestesmy malzenstwem i nie brakuje trudnosci do pokonywania, ale nie mam watpliwosci, ze tamten zwiazek nie mial sensu...
Serdecznie Cie pozdrawiam, ogarniam Wasza sytuacje modlitwa.
Gracja
Domownik
 
Posty: 319
Dołączył(a): 22 czerwca 2005, o 14:11
Lokalizacja: Warszawa

Postprzez forget-me-not » 20 grudnia 2007, o 01:05

Dziękuję wszystkim za odpowiedzi.
Gracja...cieszę się, że mnie rozumiesz. Ciesze sie,że ktoś mnie rozumie. Bo to jest bardzo ciężka, trudna dla mnie sytuacja. Zwłaszcza dlatego, że ten człowiek jest bardzo dobry, jest moim przyjacielem, nigdy nic złego mi nie zrobił...a ja odchodząc od niego bardzo go zranię, sprawię mu ogromny ból. Myślę, że on i tak będzie myślał..ze nie jest wystarczająco dobry...fajny...bo przecież tak bardzo się stara, robi wszystko najlepiej jak potrafi. Ktoś wcześniej napisał, że za bardzo idealizuję chłopaka. To nie prawda, wiem, że ma swoje wady, ale mało ludzi spotykam, którzyli byliby tak bezinteresowni, pełni dobroci, cierpliwości.
Gracja...czytając Twój post nasunęła mi sie taka myśl...że Ty po 2 tygodniach byłaś bardzo szczęśliwa ( i cieszę się, że tak się stało), ale co przeżywał porzucony chłopak? Przerasta mnie miłość. Dlaczego pośród ludzi wybieramy jednego, jedynego? Wg mnie to taki sklep, ten nie, ten nie..o ten może być. Czemu odrzucamy kogoś, kogo Bóg stworzył z Miłości i darzy Miłością?
A jednak:( tak jest w świecie, ja tego nie rozumiem.
Jak widać z moich rozważań jestem bardzo niedojrzałą osobą. Może jakis psycholog mi pomoże, bo wychowywanie sie w rodzinie z problem alkoholowym pozostawia duuuży ślad w psyche i jeszcze więcej problemów.
Mam tylko nadzieję, że wszystko się ułoży, że podejmę słuszną decyzję. I jeśli macie ochote i czas odpowiedziec na moje dalsze pytania, których mam mnóstwo....to powiedzcie jak jest Waszym zdaniem...czy to Pan Bóg daje nam te konkretne osoby? czy my sami je wybieramy? Bo zawsze myślałam,ze to do nas należy wybor...ale na rekolekcjach Ksiądz kilka razy mówil, ze Bóg powołuje, daje człowieka i siły by trwać w małżeństwie...
pozdrawiam i serdecznie dziękuję za modlitwę i odpowiedzi.
forget-me-not
Przygodny gość
 
Posty: 47
Dołączył(a): 10 grudnia 2007, o 16:16

Postprzez milgosia » 20 grudnia 2007, o 10:13

Forget, chcę Cię uczulic na jeszcze jedną sprawę. Otóż nie podejmuj żadnej powaznej decyzji zbyt szybko, tzn. gdy targają Tobą sprzeczne emocje, kiedy jesteś wzburzona, podminowana, kiedy niepewność Cię dręczy. Daj sobie czas, zaznacz, że musisz to przemysleć, zdystansować się, ale nie podejnuj zbyt szybko decyzji. Bo decyzja, podjęta pod wpływem chwilowych emocji, często bywa nietrafna, a my kobiety mamy naturalna tendencję do kierowania się własnie impulsem... Mój mąż mi wręcz "zabrania" podejmowania decyzji, gdy jestem podmimowana, "tak dla zasady", żeby najpierw ochlonąć, a dopiero potem decydować. Inaczej juz nieraz popełniłabym głupstwo...

A co do Pana Boga i malżeństwa... Kiedyś rozmawiałam z jednym kapłanem na ten temat i pamiętam, że powiedział mi coś takiego. Otóż nie od razu jest tak, że istnieje na świecie jedna, jedyna osoba, ktora jest nam przeznaczona. Pan Bóg podysła nam rozmaitych ludzi i z każdym z nich - potencjalnie - moglibyśmy stworzyć szczęśliwe, udane małżeństwo - choć byłoby ono za każdym razem inne, kształtowało by się innymi drogami, inne problemy by przeżywało. Ale potencjalnie - z każdym z nich moglibyśmy stworzyc szczęśliwą rodzinę, "dopasować się" można do każdego, choć pewnie z jednym jest łatwiej, a z innym trudniej. Sporo też zależy od naszej dojrzałości, czy jesteśmy na tyle dojrzali, żeby tworzyć wspólnotę życia z drugą osobą, czy potrafimy z siebie rezygnować, pracować nad sobą i relacją... Ale poza tym "przygotowaniem" jest też zwyczajnie moment decyzji. Pan Bóg "stwarza" nam "możliwość" dobrego małżeństwa, podsuwa nam rózne osoby, ale to do nas samych ostatecznie należy decyzja, z kim chcemy być. W tym sensie Pan Bóg zostawia nam wolny wybór, w tej najważniejszej chwili decyzja należy do nas i choć Pan Bóg ją zna, bo On widzi poza czasem i przestrzenią cały świat, w każdym momencie jego istnienia, także w przyszłości, to nie ma na naszą decyzję wpływu, ponieważ ... ponieważ Sam tak zechciał, Sam dał nam wolność wyboru, wolność do końca, dlatego ta decyzja jest naprawdę i do końca nasza, tylko nasza.

I druga sprawa. W chwili zawierania sakramentu małżeństwa, te "pozostałe mozliwości", te pozostałe potencjalne małżeństwa, te pozostałe drogi - po prostu się zamykają nieodwracalnie, kończą się, a pozostaje tylko odtąd ta jedna, jedyna i słuszna. W tym sensie mamy dożywotnią gwarancję, że wybraliśmy dobrze, że małżeństwo postwierdzone sakramentem jest dokładnie ta drogą, która jest dla nas najlepsza. I że wszelkie dywagacje typu "a przecież moglem wybrać kogos innego", wszelkie takie wątpliwości, ktore mogą "kusić" już po ślubie, są naprawde tylko pokusami - bo od chwili zawarcia sakramentu istnieje już tylko jedna, jedyna i sluszna droga. To właśnie sakrament tak zmienia naszą rzeczywistość, że po prostu niemożliwe jest stworzenie pięknego i absolutnie w pełni szczęśliwego małżeństwa z kimś innym, absolutnie pełnego na wszystkich płaszczyznach, także tej duchowej, tak, aby prowadziło to do pełnego rozwoju naszego człowieczeństwa we wszystkich jego wymiarach i w konsekwencji do zbawienia, bo przecież małżeństwo jest drogą ku niemu. I dlatego, jesli ktoś odchodzi od małżonka i zakłada nową rodzinę, to ... nie może juz stworzyc tak do końca szczęśliwej rodziny, nawet jesli po ludzku wydaje sie, że jest mu lepiej w tym związku, niż w poprzednim... Bo w tej nowej "rodzinie" nigdy nie będzie mozliwe osiągnięcie takiej pełni zjednoczenia i miłości i to we wszystkich jego wymiarach, jakie potencjalnie daje sakrament małżeństwa... I nawet, jesli byłoby miliard problemów w tym sakramentalnym małżeństwie, separacji itd... to odpowiedź na pytanie, czy to jest ta właściwa osoba, jest tylko jedna: TAK, TO JEST TA OSOBA I POZA NIĄ NIE MA INNYCH! Bowiem Pan Bóg to gwarantuje samym Sobą, całym Sobą, osobiście wiażąc małżonków łaską sakramentu, ktora nie jest niczym innym jak łaską Jego szczególnej obecności, Jego absolutnie wyjątkowego błogosławieństwa tej ludzkiej miłości dwojga ludzi.
milgosia
Moderator forum
 
Posty: 742
Dołączył(a): 18 sierpnia 2006, o 13:41
Lokalizacja: Kraków

Postprzez Szarlotka » 20 grudnia 2007, o 14:15

Forget, Miłgosia ma rację. Nie podejmuj decyzji „w emocjach”.
Nie czujesz do tego chłopaka tego, co sobie wyobrażałaś, że powinnaś czuć w takiej sytuacji (tej całej burzy hormonalnej, motylków w brzuchu itp. ;-) ), ale z drugiej strony piszesz o nim z czułością... Czy ona wynika tylko z Twojego dla niego przywiązania i swoistego poczucia "litości"?
Jeżeli jesteś z nim tylko „z litości”, bo boisz się ranić go swoim odejściem, to przypuszczam, że on czułby się bardziej zraniony, gdyby za jakiś czas wyszło, że zostałaś z nim nie z miłości, ale „z obowiązku”. Owszem, gdybyś odeszła, prawdopodobnie on będzie cierpiał, ale... na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że takie trudne doświadczenia (bycia porzuconym) działają "rozwijająco". Po tych przeżyciach, jestem po prostu silniejsza. Może właśnie po to ból bycia odrzucaną był i jest mi potrzebny, żebym uczyła się walczyć o siebie, uczyła się właściwie widzieć swoją wartość (tzn. jestem wartościowa, bo jestem, a nie dlatego, że inny człowiek mnie pokochał)?
Może faktycznie rekolekcje dla narzeczonych, nawet trzydniowe, byłyby dobrym wyjściem dla Was? A może idźcie razem do psychologa? W każdym razie, postaraj się zrobić wszystko, żebyś mogła mieć spokojne sumienie, że podjęłaś najlepszą decyzję...

Odnośnie Pana Boga i małżeństwa, to ośmielam się z Miłgosią zgodzić tylko w części dotyczącej interpretacji łaski sakramentu i tego, że decyzję podejmujemy tylko my i że to „dożywocie” - chociaż i tutaj Bóg albo Kościół zostawia swoistą "furtkę" w postaci możliwości skorzystania z procesu badania ważności zawartego sakramentu (to takie jakby odwołanie w ramach "dożywotniej gwarancji, że wybraliśmy dobrze, że małżeństwo postwierdzone sakramentem jest dokładnie ta drogą, która jest dla nas najlepsza").
Najbardziej zafrapował mnie ten fragment wypowiedzi Miłgosi: „Pan Bóg podysła nam rozmaitych ludzi i z każdym z nich - potencjalnie - moglibyśmy stworzyć szczęśliwe, udane małżeństwo - choć byłoby ono za każdym razem inne, kształtowało by się innymi drogami, inne problemy by przeżywało. Ale potencjalnie - z każdym z nich moglibyśmy stworzyc szczęśliwą rodzinę, "dopasować się" można do każdego”.
Miłgosiu, jeśli to nie jest bardzo niedyskretne pytanie, to czy mogłabyś napisać, dlaczego poślubiłaś tego właśnie konkretnego a nie innego mężczyznę, chociaż z innym też mogłabyś być „potencjalnie szczęśliwa”? (Tylko, proszę, nie odczytaj tego jako jakiejś złośliwości! Mnie to naprawdę ciekawi, może dlatego, że jestem singlem - nie z wyboru - i nigdy nie byłam żoną)
Zastanawiam się, czy to przypadkiem nie jest jednak tak, że owszem wybieramy współmałżonka i możemy starać się stworzyć „potencjalnie szczęśliwe małżeństwo” z kimkolwiek wolnym odmiennej płci, ale prawdziwie szczęśliwe małżeństwo (takie z poczuciem pełni duchowej i takie szczęśliwe po ludzku) możemy stworzyć tylko z jedną, „właściwą” osobą, którą jednak dobrał do nas Bóg?
Podobnie jak z rozeznawaniem powołania: w zasadzie prawie każdy człowiek może zostać osobą duchowną, małżonkiem albo pozostać samotnym. Gdy jednak ktoś, kogo Bóg zaprasza np. do życia konsekrowanego, uprze się, zagłuszy ten wewnętrzny głos i postanowi jednak zostać żoną lub mężem, to – prawdopodobnie (zgodnie z tym, co twierdzą znawcy tematu) „odejdzie zasmucony”, jak bogaty młodzieniec z Ewangelii św. Mateusza (Mt 19, 16-22), któremu Chrystus zaproponował, żeby rozdał swój majątek ubogim i poszedł za Nim.
Dla mnie dobrym przykładem przy takich rozważaniach są ludzie, którzy przez lata tworzą – wydawałoby się – szczęśliwy związek, wszystko wskazuje na to, że stworzyliby też „potencjalnie szczęśliwe małżeństwo” i sami zainteresowani też tak mówią, a tymczasem zamiast ślubu następuje rozstanie (choć nie ma jakiś „dramatycznych” przyczyn zrywających – np. zdrady). Po jakimś czasie pojawia się inny mężczyzna/ kobieta, o którym osoba z byłego wieloletniego związku mówi: „czuję, że to ten właściwy człowiek”, później jest krótkie narzeczeństwo (i jego krótkość nie jest konsekwencją łamania VI przykazania), ślub i udane małżeństwo (oczywiście udane, bo oboje się starają, pracują na to, bo są dojrzali i wiedzą, że nic się samo z siebie nie dzieje).
Szarlotka
Przygodny gość
 
Posty: 19
Dołączył(a): 10 maja 2006, o 12:51

Postprzez Gracja » 20 grudnia 2007, o 14:23

Forget, wlasnie dlatego, ze wiedzialam, ze on bedzie cierpial bardzo, ta decyzja i rozmowa byladla mnie jedna z najtrudniejszych w zyciu...
I potem tez bylo mi bardzo trudno z tym, ze on cierpial. To nie bylo tak, ze skupilam sie wylacznie na moim, naszym szczesciu... Dlugo po tamtym zwiazku pozostal mi "uraz" obawialam sie, ze znowu skrzywdze, ze znowu stwierdzie, ze "to nie to, to nie ten"...
Ciezkie to bylo, wierz mi. Ale szybko okazalo sie, ze to byla DOBRA decyzja. I wierze, ze nie tylko dla mnie. Dla tego chlopaka tez. Bo kazdy zasluguje na to, by byc tym jedynym, upragnionym.
Moze to zabrzmi dziwnie, ale ja rozstalam sie z nim nie tylko ze wzgledu na siebie, ale tez dlatego, ze wydawalo mi sie nieuczciwe bycie z nim, skoro zorientowalam sie z cala pewnoscia, ze nie jestem w nim zakochana, choc bardzo chcialam...

Z tego co wiem, on sie potem z kims zwiazal, ale nie wiem co bylo dalej, bo stracilam z nim kontakt. To on go zerwal.
Teraz czasem o nim mysle, jestem ciekawa, co sie z nim dzieje, co robi, czy sie ozenil. Chcialabym bardzo, by byl szczesliwy.

Nigdy pozniej nie zalowalam swojej decyzji:)

Forget, zycze, bys i Ty podjela DOBRA decycje, by Twoje zmaganie przynioslo dobre owoce.
Gracja
Domownik
 
Posty: 319
Dołączył(a): 22 czerwca 2005, o 14:11
Lokalizacja: Warszawa

Postprzez mmadzik » 20 grudnia 2007, o 15:22

Milgosia - dzięki za to, co napisałaś... To jest bardzo podbudowujące, gdy poważnie myśli się o dobrym życiowym wyborze.


W innej beczki - jeśli chodzi o rozstania to też byłam kiedyś w pewien sposób "porzucona" (mimo, że nie byliśmy "parą") i było to dla mnie naprawdę bardzo dobre (oczywiście kiedy patrzę na to z perspektywy czasu). Tamten chłopak był dla mnie bardzo dobry (nawet pomimo wielu popełnionych błędów) i uważam, że potraktował mnie najlepiej, jak potrafił i na ile czuł się na siłach. Fakt, że wtedy czułam się okropnie, bo jednak byłam zakochana i ciężko mi było wyobrazić sobie świat "bez niego", ale z czasem mijało, mijało, później wyblakły też moje rany i urazy, a w tym roku mogłam się z nim umówić na prawdziwie szczerą rozmowę i wszystko sobie powyjaśniać. Mogłam mu nawet podziękować, że wtedy postąpił tak, jak postąpił - że mnie nie wykorzystał, nie starał się na siłę tej utrzymać, kiedy już wiedział, że raczej nie zostaniemy małżeństwem, i że sporo też się od niego nauczyłam... Teraz ja mam cudownego Narzeczonego, a z tamtym chłopakiem mogę bez problemu utrzymywać pozytywne relacje.

Pozdrawiam!
mmadzik
Domownik
 
Posty: 445
Dołączył(a): 13 września 2007, o 11:57

Postprzez strzyga » 20 grudnia 2007, o 17:02

Milgosia, ja od ksiądza usłysząłam dokłądnie to samo i na prawdę się z tym zgadzam!
Szarlotka, pytanie wprawdzie nie do mnie, ale podzielam zdanie tego księdza. Ja to wiedzę tak: wokół mnie jest wielu facetów (nie każdy - to przesada), z którymi mogłabym sie związać,a to, że jestem teraz z moim M. jest wynikiem tego, że akurat go spotkałam w pewnym odcinku swojego życia, gdy byłam "mniej więcej" otwarta na związek. Gdybym go tamtego wieczoru nie spotkała, byłabym pewnie z zupełnie kimś innym. Ale taką decyzję podjełam, tego się trzymam i dlatego jesteśmy teraz razem.

A to "mniej więcej" napisałam dlatego, że byłam wtedy w końcówce związku z kimś zupełniem innym - zakochanym we mnie od lat kolegą, którego ja nie kochałam, ale on był bardzo zakochany i postanowiłam spróbować bez miłości ze względu na jego uczucia, dobroć, oddanie itp. jaki mi okazywał. Nie dało się :( niestety, chociaż chłopak nieba mi przychylał i starał się jak nie wiem co. Męczyłam się coraz bardziej, myślałam nad tym dniami i nocami, ale bałam się, że go zranię i co to będzie. Pewnego dnia (swoją drogą niechcący wybrałam najgorszy moment) powiedziałam mu, co czuję, i że nie możemy być razem. Oboje przeżyliśmy. :wink: Teraz odzyskałam z nim konakt, bo najpierw się w sobie bardzo zamknął, ale teraz jest już lepiej.
strzyga
Domownik
 
Posty: 635
Dołączył(a): 28 grudnia 2004, o 20:02
Lokalizacja: Warszawa

Postprzez milgosia » 21 grudnia 2007, o 11:52

Szarlotka, napiszę, to co wydaje mi się najważniejsze i choć napiszę trochę od siebie, to wybacz, ale nie napiszę wszystkiego, bo akurat dla mnie to jest bardzo osobiste pytanie, dlaczego mój Mąż jest moim Mężem :-).

Poznawanie mojego Męża miało miejsce w dość trudnych okolicznościach. Jakieś pół roku wcześniej zakończyłam wreszcie jeden związek, który był tak naprawdę moim pierwszym "poważnym" i który bardzo mnie zmienił, co uważam za wielką łaskę. Niestety, to rozleciało się dość szybko, po około roku czasu i niestety, choć wina była po obu stronach, to jednak miałam wrażenie, że po mojej stronie była ta większa część... Moją winą była w dużej mierze niedojrzałość, ktorej wtedy nie dostrzegałam, a przede wszystkim niepoukładanie w hierarchii wartości, co przekładało się na mój sposób myślenia i postrzegania miłości, czym bardzo zraniłam tamtego chłopaka, niestety, bardzo. Po tamtej stronie też była wina, ale innego rodzaju. Tutaj jeszcze miały miejsce czynniki zewnętrzne, o ktorych nie będę pisać, ale też były istotne. Po rozstaniu długo czułam pustkę i ból, choć to ja zerwałam związek. Długo myślałam, dlaczego tak się stało, ten ból, choć dojmujący, pozwolił mi zobaczyć, że muszę wiele w sobie zmienić, że z taką postawą, takimi wartościami nie potrafię tak naprawdę i szczerze nikogo kochać bezwarunkowo, że moja postawa jest jednak bardzo "roszczeniowa"... i wiecej w niej egoizmu, pomimo dobrych chęci...

Nie chciałam za szybko wchodzić w nowy związek, bo nie chciałam na siłę "zapełnić pustki". Dlatego też z dystanesm podchodziłam do tych spraw, gdy poznałam mojego Męża. Ale wtedy bardzo dużo się modliłam o to, aby Pan Bóg pomógł mi zmienić się tak, abym była gotowa na prawdziwą miłość, która doprowadzi do małżeństwa... I bardzo dużo modliłam się za mojego przyszłego Męża, o którego "pertratkowałam" z Panem Bogiem.

Kiedy w końcu okazało się, że chcemy być razem, tez miałam wątpliwości, "czy może nie spotkam kiedyś kogoś lepszego i nie będę żałować"... I wtedy pewien kapłan uświadomił mi, że w obliczu tego, że wszystkie racjonalne warunki (o które trzeba sobie zawsze zadać pytanie), które mają chronić miłość, są spełnione, że takie pytanie ... zawiera w sobie pewien akcent "wyrachowania", że takie wątpliwości są - dystansowaniem się do własnych uczuć na rzecz myslenia "czy ta relacja mi się opłaca"... To jest bardzo subtelna pokusa myslenia o miłości jako o czymś, co ma być dla mnie, podczas, gdy mamy się uczyć bardziej być drugiego... Tym trudniejsza, że przecież mamy prawo zadać pytanie czy pewne fundamentalne sprawy są spełnione, bo one mają służyć, chronić miłość małżeńską ... Czasem w ferworze emocji trudno jest uchwycić, gdzie jest ta granica, granica rozsądku, który ma prawo głosu, ktory tez chroni człowieka przed cięzarami nie od udźwignięcia, a zwykłym egoizmem, "czy mi się to opłaca"...

I że zamiast pytać Pana Boga, "czy to ten", powinnam dziekować Mu za podarowanie mi tej ludzkiej miłości, bo każda ludzka miłość jest DAREM od Boga. W tym sensie to pytanie jest zawsze otwarte w sposób pozytywny i Pan Bóg nie udzieli na nie jasnej odpowiedzi, bo ona ostatecznie należy do mnie... a to pytanie "czy to ten", w subtelnie przewrotny sposób... podważa moje prawo wyboru, jak gdyby bylibyśmy marionetką w Jego rękach... A przecież tak nie jest... Dlatego stwarza nam dobre "okazje" do budowania miłości... i daje uczucia i rozum i serce, żeby budować i ... decydować.

I dlatego, powtórzę, zamiast pytać , "czy to ten", lepiej pytać o to, jak tę ludzką miłość rozwijać głębiej, mądrzej i prosić dla siebie o łaskę szczerości, cierpliwości, aż ta ludzka miłość będzie na tyle dojrzała, że Pan Bóg ją "namaści" w sakramencie małżeństwa...

Pamiętam, że wiele działo się podczas tych czterech lat przed naszym ślubem. Oboje przeszliśmy swoisty "krzyżowy ogień" trudnych doświadczeń, bo wiele osób, w tym rodziców, było przeciwko nam. Ale dużo modliliśmy się razem, mieliśmy taką ułozoną modlitwę wspólnie, którą odmawialiśmy codzinnie przed snem, ja u siebie, mój Mąż u siebie... Był też taki moment, że musiałam sobie zadać pytanie, czy naprawdę chcę iść z tym człowiekiem w nawet najtrudniejsze życie, bez wsparcia ze strony rodziców w sensie materialnym (a było gotowe mieszkanie dla mnie), a także w sensie emocjonalnym. Dobrze poznałam znaczenie słów "opuścić ojca i matkę". Ogromnym wsparciem była tu modlitwa, naprawdę, w niej otrzymywałam dużo światła i pokoju wewnętrznego, że droga szczerej i prawdziwej i uczciwej do końca miłości, nawet tej, która idzie w najtrudniejsze życie, jest tą dobrą drogą i że idąc nią doświadcza się naprwdę pełni szczęścia i człowieczeństwa....

I że nawet w tym najtrudniejszym życiu można być bardzo szczęśliwym, a Pan Bóg zatroszczy się o nas, także w sensie materialnym... I napiszę jeszcze tak świątecznie, ale wtedy te słowa były mi ogromną pociechą, że przecież Św. Józef bogaty nie był, ale to w jego rodzinie zechciał przyjść na świat Jezus...

"Troszczcie się o sprawy Boże, a wszystko inne będzie Wam dodane" - to się w pełni sprawdziło, choć przyszło nam czekać prawie cztery długie lata... Które były nam bardzo potrzebne, a mnie w szczególności, żeby się "oczyścić" z wielu naleciałości w myśleniu... Znamienne było to, że kiedy wreszczie zostawiłam wszystko, czego się tak kurczowo trzymałam, kiedy to w końcu wypuściałam, to ... Pan Bóg dał mi to z powrotem :-), ale przemienione... i moi Rodzice stali się najszczęśliwszymi Rodzicami pod słońcem, a mój Tato jeszcze zdążył się nacieszyć swoim pierwszym zięciem (i zarazem pierwszym synem!) w rodzinie...

Jeśli chodzi o sam moment decyzji... to gdzieś tak po dwóch latach zaczęliśmy rozmawiać na tematy, które już zmierzały ku małżeństwu, o dzieciach, o wspólnych planach materialnych (zamierzaliśmy samodzielnie kupić mieszkanie)... w pewnym momencie oboje się zorientowaliśmy, że takie rozmowy powinno się prowadzić dopiero .... w narzeczeństwie, bo po co rozwijać plany, które nie mają "podstawy" w postaci decyzji o ślubie... I przyszedł taki moment, że uświadomiłam sobie, że musze się określić... nie rozmawialiśmy o dezycji razem, nie wiedziałam, jaką decyzję podejmie mój - wtedy jeszcze - mężczyzna... To był czas wakacji, wybraliśmy się na pielgrzymkę, po cichu, jak się potem okazało, chcialiśmy oboje przemodlić tę sprawę, prosić o światło i siłę do podjęcia decyzji... I - paradoksalnie - w dzień poprzedzający zaręczyny (choć wtedy jeszcze oboje nie wiedzieliśmy, że to będzie jutro), był taki moment "przesytu", że nie mogliśmy się znieść, postanowiliśmy, że ten dzień idziemy całkowicie osobno, żadnych rozmów, żadnych wspólnych posiłków i że zobaczymy się dopiero wieczorem... A wieczorem przyszła taka myśl, że cokolwiek się wydarzy, teraz, w przyszłości, ja chcę Go kochać całą sobą i będę Go kochać nawet, jesli odkryję w nim jakieś uciążliwe wady, chcę Go kochać i uczyć się zaradzić tym wszystkim problemom pomimo wszystko... I razem z tą myślą przyszedł ogromny pokój i pewność, że to jest dobre, że to jest bardzo dobre...

A na drugi dzień był 6 sierpnia i święto Przemienienia Pańskiego i mój Mąż poprosił mnie taką spoconą i zakurzoną i zmęczoną, żebym została Jego żoną. Dla mnie to była łaska, tego własnie święta, które jakoś też jest przecież świętem światła... A potem były jeszcze dwa lata narzeczeństwa, a potem był ślub i ... żyjemy sobie już ponad rok razem i powiem, ze małżeństwo z moim Mężem, to najwspanialsza, najcudowniesza rzecz, jaka mogła mnie w życiu spotkać i z każdym dniem odkrywam, że mój Mąż jest dokładnie taki, jakiego sobie wymarzyłam.
Ostatnio edytowano 26 grudnia 2007, o 23:11 przez milgosia, łącznie edytowano 1 raz
milgosia
Moderator forum
 
Posty: 742
Dołączył(a): 18 sierpnia 2006, o 13:41
Lokalizacja: Kraków

Postprzez kozica2 » 21 grudnia 2007, o 12:30

Witam! Ja również zgadzam się z milgosią w tym, że nie ma tylko jednej jedynej połówki, którą musimy odnaleźć, żeby być szczęśliwi. Myślę, że mamy wybór, ale nigdy się tego nie dowiemy, jak by było gdyby...
Rozróżniam dwa pojęcia kochać i być zakochanym, wydaje mi się, że można kogoś pokochać (bo miłość prawdziwa jest aktem woli) bez takiego zakochania na początku i żyć szczęśliwie, ale na pewno łatwiej rozwinąć miłość będąc zakochanym. Ja osobiście nie mogłabym bez tego wyjść za mąż, próbowałam raz nawet wejść w taki związek, też bardzo dobra to była osoba, ale męczyłam się okrutnie, bo nie byłam w nim zakochana i na szczęście zakończyłam wszystko zanim się na dobre zaczęło.
Za to gdy spotkałam mojego obecnego męża zakochałam się w nim z wzajemnością i nie miałam żadnych wątpliwości, że chcę właśnie z nim przeżyć resztę życia. Teraz wiadomo, że emocje opadają, nie wali mi już serce na każdy jego widok (6,5 roku małżeństwa), ale bardzo się kochamy, a nawet coraz bardziej i staramy się umacniać tą miłość. Tak się mówi o tym stanie zakochania, że miłość jest ślepa, że człowiek zakochany nie myśli racjonalnie tylko chce się żenić, ale może to ma właśnie sens, bo pokochać można każdego! (ale dziewczyny odrobinę trzeźwego sądu trzeba zachować :lol: ). Nie poważnie mówiąc to oczywiście trzeba patrzeć czy to dobry człowiek.
Znam też niestety kilka takich małżeństw, które się zaczęły bez zakochania, w jednym przypadku nawet bardzo religijni ludzie, po niedługim czasie on zakochał się może pierwszy raz w życiu i rzucił się na oślep w ten związek unieszczęśliwiając tak naprawdę i swoją żonę i siebie.
To tylko moje zdanie nie wiem , czy tym się powinno kierować w życiu, nawet czytałam kiedyś w jakiejś książce katolickiej, że to błędne
myślenie, że nie można kierować się uczuciami.
Forget, życzę Ci dobrego rozeznania
kozica2
Bywalec
 
Posty: 105
Dołączył(a): 24 maja 2007, o 14:05
Lokalizacja: Poznań

Postprzez mmadzik » 21 grudnia 2007, o 13:28

Pewna moja bardo mądra przyjaciółka odpowiedziała mi kiedyś na moje rozterki pt. "Czy to na pewno ten?" takim krótkim zdaniem, które mocno utkwiło mi w pamięci... Otóż: "Miłość to wybór i wierność wyborowi". Oczywiście zdanie to jest tylko swoistą podstawą, bo można tutaj masę dodawać (np. to, że ten wybór powinien być odpowiednio przemyślany i "przemodlony", że nie ma to być wspólna katorga "bo trzeba być ze sobą i nie ma wyjścia", tylko trzeba związek ubogacać i sprawiać, aby obojgu było w nim jak najlepiej, że trzeba trwać w Bogu, prosić Go o łaskę wytrwania, miłości do współmałżonka, itd. itp.), ale już sama ta podstawa jest dla mnie niesamowicie istotna. Mi to wiele wyjaśnia, bo w dużej mierze odpowiada na rozterki typu "Co będzie, jeśli za kilka lat cośtam się okaże, coś się zmieni?".

Od czasu rozmowy, której owocem było to właśnie zdanie, podchodzę do tematu wejścia w małżeństwo bardzo spokojnie. Mam dużo ufności, że Pan Bóg zrobi z pomocą mojej woli i chęci wierności temu wyborowi prawdziwe cuda.
mmadzik
Domownik
 
Posty: 445
Dołączył(a): 13 września 2007, o 11:57

Postprzez Kręciołek » 21 grudnia 2007, o 13:41

Milgosiu, przepięknie napisałaś.

A w tym temacie polecam ten artykuł: http://adonai.pl/milosc/?id=121
Kręciołek
Domownik
 
Posty: 1076
Dołączył(a): 3 sierpnia 2004, o 10:56
Lokalizacja: Warszawa

Następna strona

Powrót do Problemy w rodzinie

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 23 gości

cron