Jestem po trzydziestce. Od trzech lat przyjaznię się z chlopakiem, na którego bardzo dlugo czekalam. Przedtem bylam sama, jest więc to moja pierwsza milość. Najpierw bylo fantastycznie: chcieliśmy siebie poznawać, po prostu chlonęliśmy siebie nawzajem, mieliśmy za każdym razem nowe tematy do dyskusji (mogliśmy przegadać 6 godzin), chlonęlam go wszystkim zmyslami, chcialam przebywać z nim 24 godziny na dobę i nawet oglądanie u jego boku pilki nożnej bylo czymś nadzwyczajnym Spędzaliśmy ze sobą coraz więcej czasu: wycieczki rowerowe, spacery, wystawy, odwiedzanie z czasem już wspólnych znajomych itd. Ta znajomość byla dla mnie ogromnym ubogaceniem, a mój chlopak byl w centrum mojej uwagi.
Obecnie widzimy się prawie codziennie godzinę albo dwie. Nie jesteśmy papużki nierozlączki. Kiedy potrzebujemy czasu dla siebie, to każdy to akceptuje. Zauważylam jednak, ze ja coraz więcej go potrzebuję. Jestem przyzwyczajona do wielkiej przestrzeni życiowej, samostanowienia, dysponowania swoim czasem zgodnie z wlasną potrzebą. Samotność to mój akumulator. Kiedyś cierpialam jak Kartofelka, ale pózniej odkrylam wiele pozytywnych stron samotności i zaczęlam się tym po prostu rozkoszować. Teraz więc im więcej czasu spędzam z moim chlopakiem, tym więcej potrzębuję go dla siebie. Ostatnio bylam w innym mieście w sprawie zawodowej, a on mi towarzyszyl, więc byliśmy przez parę dni prawie przez 24 godziny razem: nocowaliśmy w jednym pokoju, razem jedliśmy śniadania, obiady itd. Po paru dniach nie moglam już tego znieść, bylo mi jakoś bardzo "ciasno". Chcialam po prostu zostać sama z wlasnymi myślami, zamknąć oczy i nikogo nie widzieć, nie musieć ciągle na niego uważać. Okazalo się pózniej, że on również odczuwal już potrzebę samotności, więc "podarowaliśmy" sobie przedpoludnie. Bylam uskrzydlona.
W tej chwili dzielą nas tysiące kilometrów. Dla mnie jest to świętem, rozkoszuję się nieograniczoną wolnością, mogę się poświęcić ulubionym zajęciom, znalezć czas na interesującą lekturę i po prostu się zastanowić nad swoim życiem. Tę sytuację w związku określilabym jako balansowanie między dystansem a bliskością. Potrzebuję dystansu, aby móc za nim zatęsknić, gdy jesteśmy bardzo blisko.
Zastanawiam się więc, jak może wyglądać w takim wypadku wspólne życie i zamieszkanie pod jednym dachem? Musialby to być pewnie dom z kilkoma pokojami i dwiema sypialniami, gdzie każdy mialby swoją przestrzeń. A może ten czas pragnienia bycia ze sobą minąl bezpowrotnie, może coś przegapilam Jak pogodzić te dwie potrzeby: bliskości i dystansu? Może ktoś mial lub ma podobne trudności? I jak z tym radzil?